Na pewno nie raz zastanawialiście się, jak wyglądają miejsca, do których dostęp mają tylko nieliczni. Czasem ekscytujące, może niebezpieczne, albo straszne – na przykład prosektorium. Dziś opowiem Wam o takim właśnie zakładzie. Czujecie dreszczyk emocji? Bardzo dobrze, bo to dopiero początek.
Jest grudniowy, zimny i ponury dzień. W Zakładzie Medycyny Sądowej mam stawić się z innymi studentami prawa punktualnie o ósmej rano. Po przekroczeniu głównych drzwi budynku zaskakują mnie ściany pomalowane na ciepłe, pastelowe kolory. Wiszą na nich różne obrazki i tablica informacyjna. Ludzie siedzą na krzesłach w korytarzu, a recepcjonistka kieruje w ich stronę szeroki uśmiech. Wszystko wokół do złudzenia przypomina dobrej klasy prywatną przychodnię.
Kolejne drzwi powoli zbliżają do innego świata. Za nimi ciepłe, pastelowe kolory zastępują mniej lub bardziej intensywne odcienie niebieskiego i zielonego. Podłogę pokrywają małe, białe kafelki. W otwartym pomieszczeniu zostawiam swoje rzeczy i zakładam fartuch, który jak można sądzić po jego stanie – niejedno już widział. Atmosfera bardziej pasuje teraz do szpitala niż przychodni.
Trzecie drzwi, a za nimi schody. Z każdym stopniem temperatura powietrza wyraźnie spada, rosną za to wątpliwości. Czy na pewno dam radę? Nie ma zbyt wiele czasu na przemyślenie tego problemu. Opiekunka grupy szybko prowadzi dalej i pokazuje pustą kaplicę, ale dla mnie wygląda ona jak garaż z krzyżem na ścianie.
Bez słowa przechodzimy przez czwarte wejście. Od tego, co mieści się za nim, już nie ma ucieczki. Na wąskim korytarzu, w półmroku, pod ścianami stoi kilka stalowych wózków. Na każdym z nich leżą ludzkie zwłoki. Blade, z zamkniętymi oczami – młodszych i starszych, kobiet i mężczyzn. Poziom adrenaliny momentalnie się podnosi. A najciekawsze dopiero ma się wydarzyć...
Chętni mogą wejść za wielkie, grube i ciężkie stalowe wrota do chłodni. Zgłasza się kilka osób, w tym ja. W samym przejściu czeka ciało potężnego mężczyzny na metalowym wózku. Trzeba się wręcz o niego otrzeć, aby trafić do środka. Temperatura to tylko kilka stopni powyżej zera. Na półkach w równych rzędach ułożonych jest kilkudziesięciu martwych ludzi w różnym stopniu rozkładu. Są tu bezdomni, pogorzelcy, ofiary wypadków i zamordowani. Powoli zaczynam rozumieć radę, by idąc do prosektorium założyć na siebie stare, nieco podniszczone ubrania. W pomieszczeniu unosi się przejmujący, mdławo-słodki zapach zgnilizny, którego nie pomyli się z niczym innym. Zapach trupa. Garderoba chłonie go od razu. Potwierdzą to potem mijający mnie na ulicy ludzie. Mógłbym wtedy powiedzieć to samo, co Marcin Dorociński – Despero z „Pitbulla” Patryka Vegi: „Wychodzę z roboty, bo kiedyś muszę, nie? Wsiadam w tramwaj, to się ode mnie odsuwają, bo śmierdzę trupem... A ja nawet nie wiem jaka to linia...”.
W największej sali na stole leżą zwłoki starszego mężczyzny. Znaleziono go kilka dni wcześniej w mieszkaniu – miał rozbitą głowę. Najprawdopodobniej przewrócił się po pijanemu.
Na początku autopsji wszyscy trzymamy się na dystans, ale ten z każdą minutą maleje – co odważniejsi po chwili dotykają denata. Robią to oczywiście w rękawiczkach. Nieboszczyka rozebrano, umyto i dopiero wtedy przystąpiono do pracy. W takich sytuacjach otwiera się czaszkę, klatkę piersiową i brzuch. Wszystkie wnętrzności są wycinane, a doktor pobiera ich fragmenty do badań (np. histopatologicznych, toksykologicznych – przyp. red.). Resztę zaszywa się w jamie brzusznej. Nawet mózg. W jego miejsce wkłada się czyste fartuchy. Brzmi to absurdalnie, ale wszystko robi się po to, by ciało nie ulegało deformacji i wyglądało możliwie jak najlepiej. Przynajmniej w oczach rodzin.
Dwie godziny po przekroczeniu progów Zakładu Medycyny Sądowej znów stoję w kolorowej, przyjemnej poczekalni. Pacjenci nadal wymieniają uśmiechy z recepcjonistką. Nie zdają sobie sprawy z tego, co dzieje się piętro niżej – tuż pod nimi. A ja właśnie wróciłem z wizyty w gabinecie śmierci...