Jeśli ktoś po debacie Ewa Kopacz – Beata Szydło spodziewał się pasjonującego starcia, które może odmienić losy wyborów, musi czuć się rozczarowany. Zamiast emocjonującego pojedynku z argumentami w roli głównej, byliśmy świadkami przepychanki. Z terminologii bokserskiej – klincz z lekkim wskazaniem na kandydatkę PiS-u.
Beata Szydło obiecywała, że będzie żyło nam się lepiej i już na początku wypaliła, że do wydania będzie bilion złotych. Skąd ta kwota? Tego nie wyjaśniła. Podobnie było przez całą debatę. Kandydatka PiS na premiera uparcie punkt po punkcie prezentowała, co będzie chciała zrobić jako Prezes Rady Ministrów. Zabrakło jednak konkretów, w jaki sposób chce te reformy przeprowadzić. Tego braku nie nadrobiła też prezentacja pakietu ustaw na zakończenie debaty, choć było to bardzo dobre zagranie. Beata Szydło bardzo często przypominała też afery z udziałem rządzących. To również była świetna zagrywka, bo spychała Ewę Kopacz do narożnika, z którego ta nie do końca potrafiła się wydostać. Podczas debaty sztabowcy PiS-u za wszelką cenę chcieli zerwać z przypisywaniem partii hasła „Polska w ruinie”. Pomysł dobry, ale Beata Szydło zachwalająca Polskę wypadła niewiarygodnie i punktowała raczej na korzyść Kopacz.
Trzeba jednak przyznać, że Beata Szydło swoimi wypowiedziami sprawiała wrażenie rzeczowej i merytorycznej. Rzadko podnosiła głos, raczej unikała gestykulacji. Nie wdawała się też w utarczki słowne z premier. Jednak ewidentnie Beacie Szydło zabrakło tego czegoś, co nazywa się charyzmą. Jej brak powodował, że wiceprezes PiS była mało przekonująca i nie wzniosła się ponad przeciętność. Nie potrafiła odpowiednio przycisnąć swojej oponentki, nie przygotowała też żadnego „asa”.
Ewa Kopacz w tej debacie wypadła niejednoznacznie. O ile Szydło niemal cały czas trzymała równy poziom, o tyle Kopacz zaprezentowała sinusoidę. Lepsze momenty (sprawy zagraniczne) przeplatała gorszymi (sprawy gospodarcze). Być może kluczem do jej sukcesu miało być pokazywanie konstytucji PiS-u. Tak się jednak nie stało, a gadżet po kolejnym odwołaniu się do niego stał się po prostu nudny. Ewa Kopacz straszyła też PiS-em. Starała się za wszelką cenę udowodnić, że Szydło to tak naprawdę Jarosław Kaczyński. I pewnie byłby to dobry ruch, gdyby nie fakt, że przybierało to momentami formę kuriozalną i przesadną. Wielki minus premier to jej zachowanie. Widzowie na pewno zapamiętają przerywanie i wchodzenie w słowo. Niezbyt dobrze wypadła też wizerunkowo. Często nie patrzyła w kamerę i nadmiernie gestykulowała. Jednak na plus, że w swoim zachowaniu była autentyczna, czego nie można powiedzieć o Beacie Szydło.
Ewie Kopacz w debacie było potrzebne zdecydowane zwycięstwo. Aby je osiągnąć, musiałaby przeprowadzić zmasowany atak. Tego zabrakło, a premier była dość bezbarwna. Tylko momentami jej riposty trafiały prosto w cel. Kopacz próbowała chwalić się swoim dorobkiem, ale i to nie wychodziło jej zbyt przekonująco. Trudno też zrozumieć jej zaufanie do swojego doradcy Michała Kamińskiego po tym, jak całkowicie popłynęła w mowie końcowej.
Szydło debaty nie przegrała. Mało tego, minimalnie ją wygrała. Zrealizowała cel w stu procentach. Trudno było oczekiwać od niej czegoś więcej. Z kolei Kopacz nie wykorzystała swojej szansy. Miała momenty, ale na momentach się skończyło. W historii przedwyborczych debat ta zapisze się w kategorii „nudne”. Tak naprawdę nie dowiedzieliśmy się z niej nic nowego i odkrywczego. Wysłuchaliśmy za to masę frazesów i pustych haseł. Wiemy, że obie panie mają program, ale w zasadzie nie wiadomo jaki. Prawdziwymi zwycięzcami tej debaty paradoksalnie są ci, którzy nie wzięli w niej udziału. Z całą pewnością liderzy mniejszych partii mogą zacierać ręce.