W świecie literatury popularnej od lat panuje nieznośna maniera rozwlekania powieści do nieznośnej formy opasłego tomiszcza. Autobusy pełne są czytelników z trudem ściskających w dłoniach kilkusetstronicowe cegły, co do których nie można mieć pewności, czy służą jako lektura, czy są już bronią na potencjalnie agresywnych współpasażerów. Istnieje jednak gatunek, który promuje niewielka grupa twórców, a który jest doskonałym wybawieniem od nieporęcznych tomiszczy.
Słowo drabble pojawia się po raz pierwszy w „The Big Red Book” grupy Monty Pythona. Był określeniem na konkurs literacki. Zwyciężać miał w nim autor, który najszybciej ukończy swoją powieść, a dla turniejowego porządku ustalono niewielki, dolny limit słów, które musiała zawierać. Wówczas nikt nie spodziewał się, że z jednej nazwy w żartobliwej książce narodzi się zupełnie nowy, wyjątkowo wymagający gatunek literatury.
Drabble to nowela, która liczy sobie nie mniej, nie więcej, a właśnie sto słów, czyli tyle, ile minimalnie musiały zawierać utwory z żartobliwej opowieści brytyjskich komików.
Po raz pierwszy w naszym kraju zrobiło się o drabble’ach głośno za sprawą ekranizacji jednego z takich tekstów. „Z życia dr. Abble”, zbiór stusłowców Krzysztofa T. Dąbrowskiego stał się inspiracją dla etiudy „Anioł”, w której zagrała Anna Mucha.
Dziś kolejne teksty tego niezwykłego gatunku w typie noweli, powstałego jako żart, czytać możemy co tydzień w darmowym czasopiśmie „Drabble na niedzielę” wydawanym przez załogę zinu literackiego „Weryformat”. Coraz częściej organizowane są konkursy na opowiadania pisane w takiej właśnie formie, a do grona twórców dołącza coraz więcej rozpoznawalnych nazwisk, takich jak pisarze grozy Sylwia Błach i Krzysztof Maciejewski. Choć drabble wciąż postrzegane są jako ekscentryczna pisarska nisza, to w dobie pokolenia tekstowego, żyjącego w świecie SMS-ów i czatów, mogą stać się interesującą alternatywą dla przydługiej powieści.