Często myślę o tym, jak bardzo pragnę zmian. Czegoś, co pomogłoby mi stanąć na nogi. Ciągle czuję, że w wieku 22 lat przeżywam ostatnie chwile swojego życia, że ono ucieka mi przez palce. Teraz pozostało tylko czekanie na śmierć. Nie mogę pozbyć się tych trąbek z mojej głowy...
Bardzo się spieszyłam i zapomniałam numeru drzwi. Myślałam, że jestem w złym miejscu, ale nie było już odwrotu. Nie mogłam się cofnąć, ktoś za mną stał. Było chłodno i mgliście. Drzewa były piękne. Upiorne, ale piękne.
Od tego dnia nie było momentu, kiedy nie myślałabym o śmierci. Widziałam, jak krew płynie mi z żył. Gdy przechodziłam przez przejście, chciałam żeby potrącił mnie samochód. Wznosiłam oczy ku górze i wybierałam ten, pod który mogłabym skoczyć.
Wszystko stało się „bez”: bezsens, bezradność, beznadzieja
Przez cały ten czas czułam się, jakbym była w szklanej kuli; wiosna, wszystko wokół było piękne, ale ja nie mogłam tego doświadczyć. Nie mogłam niczego dotknąć, poczuć. Byłam biernym obserwatorem życia, nie dane mi było w nim uczestniczyć.
Szukając schronienia, uciekłam w nocy na cmentarz przy Lipowej. Weszłam, a On tam był. Najpierw pomyślałam, że to „Diabeł Paryski”, wyglądał zupełnie tak samo, ale po chwili zorientowałam się, że to Anioł. Poczułam ukojenie.
Było cudownie, na drzewie zobaczyłam Jezusa Frasobliwego:
W tej kapliczce starej, krzywej, jest Pan Jezus Frasobliwy. Podparł główkę, smutny siedzi, ptaszki przyszły do spowiedzi.
Zdrowy rozsądek się wyłączył, ale wtedy, tam, na tym cmentarzu, poczułam się jak w domu.
Spojrzałam w bok – była pełna wiosna, samo południe. Słońce świeciło intensywnie i wiał ciepły wiatr. Po prawej stronie był sad cały w kwieciu, wszędzie rosły jabłonie, a pomiędzy drzewami była soczysto-zielona trawa do kolan, taka do skoszenia. Z niej wyglądały nieśmiałe mlecze. Po lewej stronie rósł jęczmień, kłosy dorodne jak dłoń i niebieskie chabry. Pośrodku widniała droga, ale nie wiem, dokąd prowadziła. Nie było tam nikogo. Cisza. Jedyne, co można było usłyszeć, to szum trawy, kłosów ocierających się o siebie i brzęczące pszczoły. Ale nie, jednak nie. Ktoś tam był. Mała, czteroletnia dziewczynka, która stała na środku tej drogi i patrzyła przed siebie. Była pijana, strasznie pijana, bo upiła się właśnie tym pięknem. Miała długie, brązowe włosy i białą, luźną sukienkę. Włosy czochrały jej się od wiatru. To byłam ja.
Po chwili nie było już wiosny tylko lato. Brzęczenie pszczół zastąpiły świerszcze, nad ziemią unosiła się rosa, ale mój stan pozostał taki sam. Drzewa pokryte kwieciem obrodziły w dorodne jabłka. Ktoś biegł przez sad z szeroko rozłożonymi rękoma. Nie wiem, czy to była kobieta, czy mężczyzna, wiem tylko, że ta osoba była strasznie szczęśliwa. Tak jak ja teraz – córka drzew.
Pierwszy raz
(kwiecień 2012)
– Marysiu, co masz w sobie ładnego? – Pierwsze pytanie od pierwszego psychiatry na pierwszej wizycie. – O Boże, nic. – odpowiedziałam. – Masz piękne zęby – odparł lekarz. Potem poleciała seria następnych pytań:
– Jak się czujesz?
– Czuję się jak chwast, a chwasty się wyrywa.
– Co cię trzyma na tym Bożym świecie?
– Rodzina. Gdyby nie ona, już dawno bym się zabiła, ale matka powiedziała, że ją tym zniszczę.
– Czy masz jakiś konkretny plan samobójstwa?
– Tabletki.
– Gromadzisz je?
– Mam do nich dostęp.
– Marysiu, położyłabyś się u nas na oddziale?
Obiecali mi, że będę tam dwa tygodnie. Okazało się, że byłam od 18.04.2012 do 10.09.2012, z trzytygodniową przerwą. Pierwszej nocy bałam się iść do toalety. Po korytarzu chodziła kobieta w manii, góralka. Wzbudzała we mnie lęk, bo mówiła szybko i niewyraźnie. Ludzie śmiali się ze mnie, gdy wspominałam, że będę tu tylko czternaście dni. Nie wierzyli mi.
Narysowali mnie w kręgu pomalowanym na czarno. To zły znak, kiedy łzy harmonizują się z moja twarzą. Czuję jej oddech na plecach. Przyszła po mnie i dopomina się o moją duszę. Stoję przy ścianie, myślę na okrągło, w jaki sposób to zrobić. Mam nadzieję, że nikt mnie nie widzi. Dostaję gęsiej skórki od tych wszystkich ludzi, nie mogę oddychać, jest tu zbyt tłoczno. Nie chce być dotykana, obserwowana, słyszana.
Abilyfy
Dostałam swój pierwszy lek: – Czy to lekarstwo na duszę? – Nie odpowiedzieli. Ścięło mnie z nóg. Przespałam całą dobę. Przez pierwsze dwa tygodnie rodzina nie wiedziała, że tu jestem, bo trzymałam to w tajemnicy. Za namową lekarza zadzwoniłam do matki. Siedziałam skulona na kanapie na korytarzu:
– Mamo, jestem tutaj, bo nie mogę spać w nocy. Wyjdę za dwa tygodnie.
Ktoś dotknął mnie w ramię. Ojciec. Płakał.
– Po co tu przyjechałeś?!
Klinika mieściła się w środku parku. Była wczesna wiosna, łyse jeszcze drzewa zostały oblężone przez kraczące wrony. Typowa atmosfera szpitala psychiatrycznego.
Ida: Panie doktorze mam motyle w brzuchu. To chyba od zakochania. Czy woda gazowana pomoże?
Lekarz (z uśmiechem na twarzy): Myślę, że może trochę pogorszyć sprawę.
Liliana: Słyszę głosy.
Lekarz: I co mówią?
Liliana: Pozdrawiają.
Lekarz: A od kogo te pozdrowienia?
Liliana: Od Świętego Jana od Krzyża.
Nagle jedna pacjentka zaczyna dusić się własnymi rękami.
Ja: Przestań! Przestań! Dlaczego to robisz??
Bo jestem szatanem. Jestem faryzeuszem.
Trzeci raz
(październik–grudzień 2013)
Strasznie nie chciałam tam pojechać. Wrzeszczałam na środku ulicy, że nawet siłą mnie tam nie zaciągną. Wystarczyły jedne słowa matki, abym zmieniła zdanie: „Znów chcesz wejść do paszczy lwa?”. Nie chciałam. No i był to oddział otwarty, zawsze jakiś plus. Dostałam nowe leki, których działania w ogóle nie odczuwałam. Było mi źle w tym miejscu, nie wiedziałam, jak odreagować stres. Mogłam sobie podciąć nadgarstki, ale nie lubiłam uczucia bólu. Okupowałam więc automaty i sklepiki, najadałam się do bólu żołądka i wymiotowałam w toalecie na skraju korytarza. To właśnie wtedy do mojej karty szpitalnej dołączyła nowa diagnoza: bulimia. Czułam bezsens. Tak naprawdę nie wierzyłam, że mi tam pomogą, a ich ciągłe pytania doprowadzały mnie do szaleństwa:
– Czy była pani kiedykolwiek z kimś?
– Nie.
– Żadnych kontaktów seksualnych?
– Nie.
– Żadnych?
– Już powiedziałam.
Z przepustki do domu przywiozłam leki. Postanowiłam, że przedawkuję. Ta próba samobójcza była bardzo nieudolna, sama nie wiem, czy to było wołanie o pomoc, czy naprawdę chciałam umrzeć. Nałykałam się tabletek i wyszłam poza teren szpitala. Ścięło mnie z nóg, przewróciłam się na chodnik. Znaleźli mnie i zabrali na toksykologię, na której spędziłam trzy dni. Wyszłam w Wigilię. Powiedziałam siostrze, że w domu mają o tym wszystkim nie wspominać. Posłuchali.
Ból i pustka wypełnia każdy atom powietrza. Czasami czuję, że moje myśli zostają uśpione i na chwilę zapominam o przeszłości. Ale potem to wraca ze zdwojoną siłą: i wiadro zimnej wody na łeb, i pieprzone otrzeźwienie, i powrót w to bagno. Rezygnacja wdziera się w mózg. Czuję paniczny lęk przed życiem, totalna rozsypka, północ na południu, góra na dole a lewa strona po prawej. Jakbym obudziła się w innym wymiarze.
Myślałam, że jestem opętana. Czułam czyjś dotyk. Ktoś jedną ręką łapał mnie za szyję, a drugą zakrywał usta, żebym nie krzyczała. W nocy czułam, że ktoś leży, na poduszce obok. Czasem wciskał mnie z całej siły w łóżko. Temu wszystkiemu towarzyszyło poczucie fali magnetycznej – wychodziłam z ciała, klęczałam obok łóżka współlokatorki, krzyczałam, ale nie było słychać mojego głosu. Znalazłam się obok drzwi i zaczęłam w nie walić, wołając ile sił moją bratową. Byłam pewna, że jest to nawiedzenie złego ducha. Kiedy jechałam do domu tak bardzo bałam się spać sama, że prosiłam mamę, żeby kładła się ze mną.
Siedziałam w oknie i nagle zobaczyłam, że moja świętej pamięci babcia chodzi obok szosy. Zaczęłam do niej machać. Zobaczyła mnie, odmachała i weszła do ogródka. Spojrzała na mnie i poruszyła ustami, mówiąc „otwórz okno”. Byłam świadoma, że to dusza babci, ale otworzyłam okno i mimowolnie zaczęłam mówić: „Babciu, tak strasznie Cię kocham”. Powoli zaczęła się oddalać. Krzyknęłam jeszcze za nią ostatkami sił:
– Babciu, powiedz mi jeszcze tylko jak jest w niebie? – Na co babcia odpowiedziała z uśmiechem:
– Jest zajebiście.
Nie potrafię zapomnieć
Marysia, co będzie z twoją fantazją?
No co ty? Nie jesteś z siebie zadowolona?
Jesteś wyjątkowo brzydka.
Musisz się powiesić.
Poczułam ogromną potrzebę powieszenia się. Byłam wtedy w Łodzi w akademiku na kilkunastym piętrze, sama w pokoju. Zawiesiłam się w pół w oknie i pomyślałam przez sekundę, żeby skoczyć. Aspekt religijny był tym, co mnie wtedy uratowało. Przez chwilę bardzo zapragnęłam być ateistką... Położyłam się na łóżku, zgięłam się w pół i kilka godzin patrzyłam w ścianę. Potem wstałam, padłam na kolana, wzięłam różaniec do ręki i zaczęłam się modlić. Od tego momentu odmawiałam Nowennę Pompejańską, która trwała ponad 100 dni.
Kochane drzewa
– No? Jak się pani czuje?
– Świetnie! Wspaniale!
– Widzę, że żarty się pani trzymają.
– Nie, na prawdę. Wróciłam, panie doktorze. Po długiej podróży WRÓCIŁAM.
Stało się to, gdy szłam ulicą Głęboką. Była połowa września, a ten miesiąc był w tym roku wyjątkowo piękny i ciepły. O ile jest to możliwe, nie myślałam wtedy o niczym, patrzyłam po prostu wokół. Nagle podniosłam głowę do góry i zobaczyłam je – przywitały mnie Topole. Pomyślałam: „Boże, jakie one są piękne!” Wtedy pierwszy raz strasznie zapłakałam, jak dziecko. Uświadomiłam sobie, że po bardzo długim czasie znów stałam się Marysią.
Listopad 2015
– Panie doktorze chciałabym skończyć tę męczącą historię z psychiatrią. Straciłam poczucie, że mi coś kiedyś w ogóle było, nawet niewiele już pamiętam z tego okresu. Jestem dawną Marysią. Chciałabym odstawić leki. Lekarz złożył ręce jak do modlitwy: – Na litość boską, niech pani tego nie robi!
Nie zrobiłam.