Jest 8 sierpnia 1992 roku. Camp Nou wypełnia kilkadziesiąt tysięcy kibiców czekających na wielki finał turnieju olimpijskiego w piłce nożnej. Naprzeciw siebie stają reprezentacje Polski i Hiszpanii. Ci pierwsi – rewelacja turnieju, ci drudzy – faworyci do złota. Polacy jednak w tym meczu nie są chłopcami do bicia.
Do przerwy po bramce Wojciecha Kowalczyka prowadzimy 1:0. Potem Hiszpanie wyrównują i wychodzą na prowadzenie. Jednak szybko na 2:2 strzela Ryszard Staniek. Wszyscy szykują się na dogrywkę. A wtedy w ostatnich sekundach meczu Kiko zadaje pocałunek śmierci. Jest 3:2. Biało-czerwoni przegrywają po heroicznej walce. Ich grę oklaskuje sam król Juan Carlos. Jednak w świat idzie jasny komunikat: Polska drużyna będzie mogła podbić Europę, a naszych piłkarzy czekają wielkie kariery.
Tak się jednak nie stało. Młodzi zawodnicy nie tylko nie dali seniorskiej reprezentacji medalu wielkiej imprezy, ale nawet awansu na nią. Na wielki turniej pojechaliśmy dopiero 10 lat po wydarzeniach z Barcelony. Piłkarzami, którzy połączyli klamrą Barcelonę z Koreą, byli Marek Koźmiński, Tomasz Wałdoch i Piotr Świerczewski. Piłkarze Wójcika nie zrobili też wielkich karier indywidualnych na miarę oczekiwań po katalońskim popisie. Mimo to srebro z Barcelony wspomina się z rozrzewnieniem. Na medalu olimpijskim piłkarzy wychowała się cała generacja kibiców, która nie pamiętała sukcesów Orłów Górskiej, czy Piechniczka. Ich medal najpierw stał się realizacją snu o potędze w nowych czasach, a potem legendą przesiąkniętą nutą żalu, że później nie wyszło.
Gdzie ci strzelcy?
Gwiazdą polskiej ekipy był wówczas Andrzej Juskowiak. Bramkostrzelny napastnik stanowił prawdziwy postrach dla rywali. Nic więc dziwnego, że „Jusko” z dorobkiem 7 bramek został królem strzelców turnieju. Tuż po Igrzyskach przeniósł się do Sportingu Lizbona. Później grał jeszcze w Olympiakosie, żeby na dobre zadomowić się na boiskach Bundesligi. Choć we wszystkich klubach strzelał gole, to nigdzie nie zrobił wielkiej kariery. Nie wiodło mu się też w reprezentacji. Zagrał w niej 39 spotkań i strzelił 13 goli. Oczekiwania wobec króla strzelców były większe. Karierę zakończył w 2007 roku. Pracował jako trener napastników w Lechu Poznań i wiceprezes ds. sportowych w Lechii Gdańsk. Częściej występuje jako komentator telewizyjny. Wraz z Dariuszem Szpakowskim komentował Euro 2012.
W telewizji występuje również Wojciech Kowalczyk, który na Igrzyskach tworzył zabójczy duet z Juskowiakiem. „Kowal” na olimpijskich boiskach zdobył 4 gole. Nieco wcześniej w Legii Warszawa był prawdziwym objawieniem. W 1994 roku przeniósł się do Betisu Sevilla. Ligi hiszpańskiej jednak nie zawojował. W reprezentacji – podobnie jak Juskowiak – rozegrał 39 spotkań. Strzelił 11 bramek. Częściej jednak mówiło się o nim jako o bohaterze skandali. Zwłaszcza wtedy, gdy popadł w konflikt z Antonim Piechniczkiem. Doszło do tego, że selekcjoner nazwał go nawet „szczurem, który kąsa”. Kowalczyk kilka lat temu wydał biografię „Kowal, prawdziwa historia”, która wzbudziła wielkie emocje. Obecnie jest związany z Polsat Sport.
Jako komentator zakotwiczył również kolega z ataku Juskowiaka i Kowalczyka – Grzegorz Mielcarski, który pracuje w Canal+. Współpracuje też z TVP, dla której relacjonował Euro 2004, MŚ 2006 i MŚ 2014. Również jemu nie udało się zrobić wielkiej kariery, choć do dziś jest ciepło wspominany w FC Porto. W portugalskiej drużynie rozegrał 41 spotkań i czterokrotnie sięgał po mistrzostwo kraju. W reprezentacji zagrał raptem 10 meczów, w których zdobył tylko jednego gola.
W pogoni za sukcesem
Strzelec gola w finale – Ryszard Staniek w latach 90. grywał w Ossasunie Pampeluna i Legii Warszawa. W reprezentacji pojawiał się sporadycznie. Obecnie trenuje okręgowe kluby. Jako szkoleniowiec realizuje się Jerzy Brzęczek. Kapitanowi olimpijskiej drużyny wychodzi to jednak dość przeciętnie. Niedawno zwolniono go z Lechii Gdańsk. Zanim Brzęczek zajął się trenerką, z powodzeniem występował na boiskach austriackiej Bundesligi. W kadrze rozegrał 42 mecze. Zwłaszcza po IO był podstawowym zawodnikiem reprezentacji. Do telewizji los rzucił Tomasza Wieszczyckiego, z kolei Andrzej Kobylański pracuje w branży ochrony mienia. Ostatnio częściej angażuje się w piłkę. Jego syn Martin poszedł w ślady ojca i gra w młodzieżowej reprezentacji Polski. W wielkiej piłce nie zaistniał też Dariusz Gęsior, choć na krajowym podwórku był wyróżniającym się graczem. Na boiskach Ekstraklasy rozegrał 427 meczów. Smak wielkiej piłki poczuł za to Piotr Świerczewski. Z powodzeniem biegał po francuskich boiskach, na których spędził 10 lat. „Świr” był m.in. graczem Olympique Marsylia. Także w reprezentacji miał ważne miejsce. Zagrał w niej 70 spotkań. Dorobił się też tytułu największego skandalisty. Nigdy nie przebierał w słowach, a w szatni był jednym z liderów. W 2004 roku musiał sobie zrobić na rok przerwę od piłki, po tym jak znieważył jednego z dziennikarzy. Ciekawie potoczyły się losy Mirosława Waligóry. Zawodnik nigdy nie wystąpił w seniorskiej reprezentacji, a obecnie jest politykiem... w Belgii.
Smak wielkiego futbolu
Stosunkowo najlepiej potoczyły się losy obrońców. Tomasz Wałdoch przez ponad 10 lat regularnie grał w Bundeslidze, a do dziś w Schalke uważany jest za gwiazdę. Z klubem zresztą jest związany nadal w charakterze trenera grup młodzieżowych. Także w reprezentacji był pewnym punktem. Zagrał w niej 74 mecze, wiele jako kapitan. Tomasz Łapiński nigdy nie wyjechał za granicę. Został w Polsce i z Widzewem Łódź grał w Lidze Mistrzów. Po zakończeniu kariery zajął się fotografią. Od jakiegoś czasu komentuje mecze w Polsacie Sport. Marek Koźmiński po Igrzyskach przeniósł się do Włoch, gdzie spędził 10 lat. Był tam podstawowym graczem. Regularnie grywał też w kadrze, zwłaszcza za kadencji Jerzego Engela. Obecnie zajmuje się nieruchomościami i pracuje jako wiceprezes PZPN. Wielkiej kariery nie zrobił z kolei Marcin Jałocha. Za to jako trener doprowadził LKS Nieciecze do I ligi. Jako trener swoich sił – jak na razie niezbyt udanie – próbuje też Marek Bajor. On też jako piłkarz nie wzbił się powyżej poziomu „solidnego ligowca”.
Bramkarskie okruchy życia
Największym pechowcem olimpijskiej drużyny jest z całą pewnością Aleksander Kłak. Bramkarzowi przewidywano kontrakty z wielkimi klubami. Tak by pewnie było, gdyby nie liczne kontuzje, które storpedowały jego karierę. Załamał się. W jednym z wywiadów przyznał, że miewał myśli samobójcze. Teraz pracuje jako kierowca w Antwerpii. Jego olimpijski zmiennik Arkadiusz Onyszko też nie zwojował wiele w piłce. Był gwiazdą ligi duńskiej. Z Odense grywał nawet w Lidze Mistrzów. Jego kariera poważnie załamała się po wydaniu książki „Fucking Polak”. W swojej autobiografii pisał m.in. że nienawidzi homoseksualizmu. Po tych słowach został zwolniony w trybie natychmiastowym z FC Midtjylland.
Zmienne losy selekcjonerów
Trener srebrnej drużyny Janusz Wójcik miał być zbawicielem polskiego futbolu. Widziano w nim następcę Andrzeja Strejlaua. Ale kadrę objął dopiero w 1997 roku. Początki miał obiecujące, ale wiosną 1999 roku w Chorzowie przegrał 0:1 ze Szwecją, a na Wembley poległ 1:3 z Anglią. Jego drużyna do końca miała szansę na grę w barażach do Euro 2000. To się nie udało i Janusz Wójcik musiał pożegnać się z pracą. W 2005 roku został posłem z ramienia Samoobrony. Potem stał się Januszem W., ponieważ udowodniono mu udział w aferze korupcyjnej. Lepiej potoczyły się losy asystenta Wójcika –Pawła Janasa. „Janosik” dwukrotnie zdobył mistrza Polski z Legią Warszawa. Pod jego wodzą stołeczny klub doszedł też do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. W grudniu 2002 roku został selekcjonerem reprezentacji Polski po niespodziewanej dymisji Zbigniewa Bońka. Z kadrą otarł się o baraże Euro 2004 i awansował na MŚ 2006. W Niemczech jednak nie wyszedł z grupy i podziękowano mu za współpracę.
Dla porównania większość hiszpańskich piłkarzy z tamtego finału stała się gwiazdami. Wystarczy nadmienić tutaj takie nazwiska jak Pep Guardiola, Luis Enrique, Kiko, Santiago Canizares, Albert Fererr. Patrząc na reprezentację mistrzów olimpijskich, nie sposób nie zadać sobie pytania, dlaczego im się udało, a biało-czerwonym już nie. Od lat pytają o to też sami zainteresowani, jednak dotychczas nikt nie znalazł sensownego wytłumaczenia.