Chodzący seks. Stary, siwy, dobre piętnaście kilo nadwagi, brak jednej dłoni, od lat pracuje w supermarkecie. A i tak chciałabyś go zaliczyć, kotku. Nawet o tym nie wiesz, śliczna, ale prędzej czy później, w Twojej głowie pojawi się taka myśl. To w końcu Ash Williams. I znów kopie złe, martwe dupska!
Recenzenci i domorośli znawcy kina to bestie bezlitosne. Najczęściej dzielą filmy na dobre i złe, ambitne i kolorowe, niskich i wysokich lotów. Każda produkcja, która może zagrać im na nosie, wpisując się w kanon kina klasy B i zbierając pozytywne opinie od profesjonalistów, warta jest jak największej uwagi. Gdy Sam Raimi, dziś znany jako twórca serii „Spider Man” zabierał się w 1981 roku za kręcenie „Martwego zła”, nie mógł się spodziewać, że rozpoczyna cykl, który zdobędzie serca widzów na całym świecie i wywalczy sobie nieśmiertelność w historii kinematografii.
„Martwe zło” to z pozoru klasyczny, studencki horror. Jego akcja toczy się w domku w głębokim lesie. Na skutek odtworzenia taśmy zawierającej mroczne wersety z księgi znanej jako „Necronomicon” bohaterowie uwalniają tytułowe „Martwe zło”. Otwierają tym samym furtkę dla radosnej jatki, przepełnionej kiczowatymi efektami specjalnymi i pełnymi garściami czerpią z tradycji opływającego hektolitrami sztucznej krwi kina gore.
Film rewolucjonizował gatunek, wprowadzając na ekran wyjątkowo nietypowego bohatera. Ash, w którego rolę wciela się Bruce Campbell, to gapa, fajtłapa, prosty człowiek z prostymi wadami. Co ciekawe, główną przyczyną dla której Raimi zaangażował do tej roli swojego przyjaciela, miała być jego miła aparycja. Początkujący reżyser liczył na to, że Bruce przyciągnie do kina więcej przedstawicielek płci pięknej. Oczekiwania przerosły jednak obu mężczyzn. Ash Williams stał się bohaterem kanonicznym, a Campbell związał się z tą rolą raz na zawsze.
Autoironia podstawą sukcesu
Sześć lat po powstaniu legendarnego „Martwego zła” Sam Raimi ponownie ustawił przed kamerą Bruce’a Campbella, tym razem z zamiarem dokonania parodii własnego dzieła. „Martwe zło II” to półremake, półsequel horroru. Jego akcja w wielu punktach powiela się z akcją pierwszej części. Tyle że wszystko, co w poprzednim filmie wynikało z niskiego budżetu (techniczny kicz), tu staje się doskonałym narzędziem w rękach zdolnego reżysera i jego charyzmatycznego aktora. Rurki pompujące sztuczną krew, które w sposób widoczny wystają z manekinów grających trupy, bijąca sztucznością charakteryzacja, tandetne sceny walki i fajtłapowatość głównego bohatera. Ash jednak też nabiera nowego wymiaru. Campbell robi z niego filmowego badassa, kolesia kopiącego dupę martwemu złu, zastępującego opętaną rękę (którą sam ucina) piłą mechaniczną, świetnie posługującego się strzelbą i używającego milionów doskonałych tekścików, które profesjonalni filmowcy nazywają one-linerami. Nie jest już tylko zapatrzoną w siebie, egocentryczną gapą. Jest prawdziwym twardzielem z wielkiego ekranu.
Seria nie mogła skończyć się zbyt szybko. Ash musiał trafić do średniowiecza, które w całej swojej tandecie jest jeszcze piękniejszą scenerią dla ratowania świata i kopania tyłków plastikowym i gumowym nieumarłym od samotnego, mrocznego domu. Tak właśnie wygląda kolejna odsłona wspaniałego cyklu, znana światu jako „Armia Ciemności”, nakręcona już w 1992 roku.
Tęskniliśmy, panie Williams
W 2000 roku Ash powrócił jako bohater gry konsolowej i komputerowej zatytułowanej „Evil Dead. Hail to the King”. Choć podtrzymywała ona klimat filmowych pierwowzorów, oceniana jest zazwyczaj jako dość przeciętny survival horror. W 2005 roku pojawiła się kolejna gra, równie ciepło przyjęta, lecz niewzbudzająca ataków radosnego szału – „Evil Dead: Regeneration”. W obu Bruce Campbell udziela Ashowi swojego głosu.
Serca fanów filmowej serii stanęły, gdy w roku 2009 Sam Raimi znów nakręcił horror. „Wrota do piekieł” zebrały przerażająco różne recenzje i mimo że film jest aż w połowie poważny, jego twórca ponownie zachwycił kiczem, boleśnie słabymi efektami specjalnymi i scenami grozy, w które zręcznie wplecione zostały rzucające na kolana gagi. Film pozostawił po sobie mieszane uczucia, podobnie zresztą jak wytęskniony remake „Martwego zła”. Nowa wersja kultowego tytułu wyprodukowana została przez reżysera pierwowzoru w 2013 roku, za kamerą Raimi jednak już nie stanął. Jest go co prawda doskonale zrealizowany od strony technicznej, brutalny slasher, w trakcie którego z ekranu wprost wylewa się sztuczna jucha, jednak niestety zabrakło mu „tego czegoś”, co posiadała oryginalna seria, a co zagwarantować mógł jedynie polot i wariactwo reżysersko-aktorskiego duetu Raimiego i Campbella.
Całe szczęście, dwa lata później w Internecie pojawił się trailer, który na moment wstrzymał akcję serca u wszystkich fanów Asha Williamsa. Telewizja Starz postanowiła wyprodukować kontynuację przygód charyzmatycznego bohatera z samym Brucem Campbellem w roli głównej. Komentarze fanów rzadko kiedy wykraczały poza jedno, znamienne, nadużywane przez Williamsa słowo: groovie.
Halloweenowa premiera nie rozczarowała fanów. Mnogie nawiązania do tradycyjnych, rozpoznawalnych scen, przezabawne i obrzydliwe gagi, hektolitry sztucznej krwi oraz skrzętnie zaplanowana kiczowatość znów trafiły do wielu serc na całym świecie. Łzy zakręciły się w licznych parach oczu na widok pompującej sztuczną krew rurki wystającej z manekina grającego zwłoki. „Martwe zło” znów przebudziło się z powodu uroczego debilizmu głównego bohatera, a akcja, zupełnie jak w kultowych filmach, pędzi na złamanie karku.
Sam Campbell wcielający się w rolę podstarzałego już Asha również jest, jak dawniej, zachwycający. Mieszanina mimiki niezmąconej głębszą myślą, dziwnego, przerysowanego, twardzielskiego sex appealu i doskonałych, zabawnych one-linerów wywołuje wzruszenie u wiernych fanów serii.
Król powrócił, chłopcy i dziewczęta. Ma się dobrze i znów zagraża słodkiej niewinności Waszych umysłów.