Produkcji made in Poland unikałam jak ognia. Nie dokładałam ani jednej złotówki do rozwoju rodzimej sztuki filmowej. Nie przekonał mnie do zmiany stanowiska ani lekarz serc („Bogowie”), ani polski Oscar („Ida”). Dokonał tego samobójca. Marcin Wrona.
Żona Marcina znalazła go wiszącego na pasku od spodni, w hotelowej łazience, podczas tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni. Marcin miał zaplanowany wywiad z dziennikarką, umówił się także z Andrzejem Grabowskim. Założył własną firmę, miał pomysł na następny projekt. Jego najnowszy film „Demon” premierowo pokazano na prestiżowym Festiwalu w Toronto, gdzie zdobył uznanie krytyków.
Zaciskająca się pętla
Internauci spekulują: pokłócił się z żoną, upił, naćpał, dowiedział się, że nie zdobędzie w Gdyni żadnej nagrody i się załamał. Najnowszy film Wrony nazywany jest satanistycznym gniotem albo źródłem prawdziwego katharsis. Obok tych skrajnych wypowiedzi internautów pojawiały się opinie ludzi z branży, którzy przepowiadali „Demonowi” powtórzenie sukcesu „Chrztu” z 2010 roku (film zdobył w Gdyni aż pięć nagród). Razem z filmem „Moja krew”, „Demon” i „Chrzest” tworzą trylogię zła, przez reżysera nazywaną trylogią dojrzewania lub poświęcenia.
Są uczucia, których nie da się wyrazić słowami i nawet nieograniczona forma artystyczna nie daje w tym spełnienia.
Media szybko podchwyciły temat reżysera, który nie bał się trudnych tematów. Ku ich uciesze otwarcie wracał do swojej przeszłości. Nie wyglądał na zmęczonego, gdy kolejny raz odpowiadał na te same pytania o wątki autobiograficzne w swoich filmach.
Obecny w nich mistycyzm towarzyszył Wronie przez całe życie. Mały Marcin jeździł na cudowne uzdrowienia i ezoteryczne spotkania, brał udział w egzorcyzmach - razem z ojcem bioenergoterapeutą, tzw. człowiekiem magnesem. W domu nie czuł się jednak bezpiecznie. Kłótnie rodziców i oszustwa uprawiane przez głowę rodziny spowodowały, że Marcin na wiele lat stracił kontakt z ojcem. Długo szukał swojego miejsca na świecie: przewinął się przez krakowską bohemę i katowicką uczelnię. Jego studencki film docenił sam Almodóvar. Zawsze był zaangażowany na maksa. Do „Chrztu” rozmawiał ze zbrodniarzami, do „Demona” przeprowadzał specjalne sesje dla aktorów.
Prowadził niełatwy, ale jakże ważny dialog z widzem. Potrafił się na niego otworzyć i sięgnąć po bolesne wspomnienia. Wydobywał z nich esencję, która świetnie przenika przez kinowy ekran.
Opętanie
Podobno wieczorem dziwnie się zachowywał. Zgniótł kieliszek w dłoni, jak jeden z bohaterów „Demona”. Szedł w kapturze, unikał ludzi. Dzień przed samobójstwem udzielił wywiadu publicznej telewizji. Z pasją, ale i z całkowitym spokojem, opowiadał o najnowszym filmie. Ten krótki wywiad, dobrze zmontowany trailer i wzbudzający ciekawość plakat świadczyły o jednym: warto dać szansę skromnemu Marcinowi i jego „Demonowi”.
Nawiązujący do tradycji żydowskich film Wrony to groteskowy horror. Pan młody zostaje opętany przez dybuka - ducha próbującego przeniknąć do współczesnego świata. W dramatycznej historii odnajdujemy próbę pogodzenia się z przeszłością. Niechlubną, polską przeszłością. Bo ona i tak nas dopadnie, nawet jeśli będziemy udawać, że wszystko, co się wydarzyło, było zbiorową halucynacją - wprost mówi Wrona. „Demon” to zgrabnie ułożone klocki. Kontekst kulturowy i jego ceremonialna estetyka uwodzą widza. Przejmujący obraz, pełen tajemnicy i cierpienia stał się zakończeniem i uwieńczeniem kariery reżysera.
Powszechne znieczulenie
Po jego śmierci „Duży Format” opublikował artykuł „Nie szukajmy powodu dla którego Wrona się zabił”. Samobójstwo pozostaje tematem tabu nawet w XXI wieku. Człowiek od kilkuset lat stara się rozszyfrować ludzką psychikę i nadal ponosi klęskę. O samobójstwach wśród ludzi kultury słyszy się często, jednak nikt prócz ich bliskich zdaje się nie wyciągać z tego wniosków. Trzeba podejmować trudne tematy, Marcin dobrze o tym wiedział.
Każdy się z czymś zmaga, ma historie, które wolałby żeby nie przydarzyły się w jego życiu – Marcin Wrona, artykuł Barbary Hollender
Z jednej strony Wrona był zdolny do artystycznego ekspresjonizmu, z drugiej trochę skryty w kontaktach ze znajomymi. Aby być i działać w kulturze, trzeba mieć siłę, ale i odwagę. Nieustanne przebywanie na świeczniku wytrzymują tylko nieliczni, a po kryjomu chodzą do dobrze opłacanego psychoterapeuty. Dla Marcina publiczną autoterapią była jego sztuka.
Naprawdę jaki jesteś - nie wiedział nikt
Na uroczystej gali, która była poświęcona pamięci reżysera, Stanisława Celińska zaśpiewała „Jej portret”. W jednej chwili, przez wypowiedź Mariusza Grzegorka - rektora łódzkiej Filmówki, uroczysta próba uczczenia zmarłego reżysera zamieniła się w stypę poświęconą brakowi jedności w środowisku filmowym. Marcin nie umarł ku wyższej idei. Nie skończył ze sobą, żeby środowisko przejrzało na oczy. A nawet jeśli jego śmierć spróbujemy zgrabnie przerobić w odezwę do filmowego światka, sami bardzo umiejętnie to zaprzepaścimy.
Jedna z polskich cech narodowych: siły do zjednoczenia się starcza nam tylko na chwilę. W „Demonie” Wrona doskonale pokazał polskie przywary. Podał je w gargantuicznej i prześmiewczej formie. Wiedział, że butny i dumny Polak inaczej się obrazi i (o zgrozo!) demonstracyjnie wyjdzie z kina, żądając zwrotu pieniędzy za bilet.
To, że straciliśmy artystę, który miał szansę rozpędzić polskie kino, nie ulega wątpliwości. Nie ma nic złego w nazywaniu artystą człowieka, który swoją sztuką zmienił coś w naszym życiu, lub po prostu wpłynął na tok naszego myślenia. W moim przypadku dokonał tego Wrona swoim „Demonem”, filmem o rozliczeniu z przeszłością. Wychodząc z sali kinowej, towarzyszyło mi poczucie rozgrzeszenia, ale otrzymanego tylko dzięki przemilczeniu najgorszych grzeszków. Tak, swoim artystycznym obliczem Marcin poruszył mnie do głębi.
Marcin Wrona zmarł w wieku 42 lat. Był zarówno reżyserem, scenarzystą, jak i producentem. Dziś każdy jest krytykiem filmowym.