Po wyborczej debacie liderów partii kandydujących do parlamentu media zawrzały. Po raz pierwszy od początku kampanii wyborczej dostrzeżono partię Razem i jej lidera, Adriana Zandberga. Internet zaczął kipieć pozytywnymi memami z jego wizerunkiem, obywatele zaczęli przychylniej spoglądać w kierunku niemodnie dziś lewicowego ugrupowania. Strona internetowa partii uległa awarii z powodu nadmiernej liczby odwiedzających ją użytkowników. Zwolennicy Razem zaczęli określać to „efektem Zandberga”. Czy faktycznie jednak mamy do czynienia z prawdziwym fenomenem?
Równie dobrze – w nawiązaniu do wyborów prezydenckich – moglibyśmy mówić o „efekcie Kukiza”. Nagle pojawia się alternatywa w postaci mężczyzny inaczej ubranego, inaczej mówiącego i zwracającego uwagę na inne aspekty polityki. W przypadku Kukiza mieliśmy do czynienia z postacią już znaną, o wyrobionym wizerunku. Wystarczyło tylko odwrócić go na polityczną stronę. Zandberg wydał się społeczeństwu jeszcze atrakcyjniejszy, jako osoba nierozpoznawalna.
Zmęczenie materiału
Wystarczy odrobina inności, by zwrócić na siebie uwagę znudzonych polityką obywateli. Mało kto jest w stanie dotrwać do końca transmisji z obrad sejmu, usypiających dużo bardziej niż uniwersytecki wykład wyjątkowo flegmatycznego profesora. Cały czas widzimy osoby ubrane na podobną modłę. Garnitury, garsonki, krawaty. Twarze przeciętnie ładne i przeciętnie brzydkie. Nagle, na debacie, w otoczeniu takich zupełnie niewyjątkowych dla politycznej areny osób (tu wybija się może JKM, ale niewielu traktuje go poważnie) pojawia się młody, niedbale ubrany, brodaty hipster. Chwila odpoczynku dla oczu przyzwyczajonych w dobie mediów opartych na obrazie do szybkiej i gwałtownej zmiany obiektu, na którym można się skupić. Takiego optycznego fenomenu w trakcie politycznego wydarzenia nie da się przegapić.
Zandberg okazał się kandydatem dobrze przygotowanym merytorycznie. Nie trzeba jednak wybitnego talentu czy uporządkowanych myśli, by pokonać na tym polu starych, sejmowych krzykaczy, przywiązanych od lat do dokładnie takich samych haseł. Tu również nietrudno zwrócić na siebie uwagę jakimś atrakcyjnie brzmiącym sloganem. Kukiz swego czasu dokonał tego JOW-ami. Zandberg jako polityk lewicowy miał o wiele łatwiejsze zadanie. Wystarczyły tak wyświechtane pojęcia, jak równość społeczna, umowy śmieciowe i równe podatki. Nikogo nie obchodzi to, że podobnymi posługują się politycy tzw. ZLEW-u. Ich od dawna nikt nie słucha, a tu słowa te zostały wypowiedziane przez zupełnie nową, interesującą twarz.
Oczywiście szumny „efekt Zandberga” nie gwarantuje partii Razem imponującego wyniku, jest jednak w stanie wystarczająco zachwiać sondażami, by wzbudzić lęk w kontrkandydatach. Reakcja była przewidywalna aż do bólu. Jedna część prawicowców rozpoczęła ostentacyjne ignorowanie Zandberga, druga – medialną nagonkę na lidera Razem, tym samym przysparzając mu jeszcze większą sympatię internautów.
Czy „efekt Zandberga” opłaci się Polsce? O „efekcie Kukiza” nie trzeba było tak dalekosiężnie prognozować, prezydentem można zostać lub nie, natomiast sejm dysponuje dużo większą liczbą stołków. Warto zastanowić się, czy obecność w parlamencie rosnącego w siłę lewicowego ugrupowania to szansa na równowagę w władzy ustawodawczej czy zagrożenie tym, w co lewica umie się przekształcić, a co przez ponad 40 lat siedziało okrakiem na polskim karku.