Wal się komuno – Polacy robią westerny

żurnalista

Samozwańczy varsavianista i krytyk społeczny. Próbował swoich sił w świecie filmu, reklamy, handlu, a nawet społecznictwa. Wieczorami, zwłaszcza w weekendy, walczy w Internecie na argumenty z licznymi antagonistami. Uważa, że czyni go to zamaskowanym superbohaterem. Twórca larpów i gier miejskich, kocha podróżować sposobami niestandardowymi. Jako literacki hipster czyta rzeczy, które już dawno nie są modne i prawdopodobnie już nigdy modne nie będą. Najłatwiej jest go spotkać nieogolonego z kubkiem po brzegi wypełnionym kawą i papierosem niedbale zatkniętym w zębach.

 4 min. czytania
 0
 9
 29 października 2015
Fot. Pixabay
Jednym zdaniem: Polskie westerny sprzed lat, jako świetna rozrywka i krytyka polskiego socjalizmu.

Takie te filmidła zachodnie, takie kapitalistyczne, takie zupełnie na amerykańską modłę. No nie dało się tego oglądać w zdrowym, socjalistycznym kraju. Obrzydlistwo. Promocja reakcji. Podkopywanie krajowego morale!

Mimo to były kręcone. Dwa tytuły zapisały się wielkimi, złotymi literami w historii polskiej kinematografii. Oba robione w czasach świetlanych dla polskiego filmu. Efekty specjalne nie grały wówczas jeszcze wielkiej roli, wiele ciekawych rozwiązań uzyskiwano dużo niższym kosztem i można śmiało mówić, że nasi filmowcy łeb w łeb szli z amerykańskimi kolegami. Zarówno „Prawo i pięść” jak i „Wilcze Echa” nie tylko estetyką utrzymane są w konwencji westernu. Pierwszy kręcony jest w większości planem amerykańskim (widok od połowy uda w górę), który do świata filmu wprowadził właśnie ten gatunek, a oba posiadają fabuły bardziej archetypiczne niż niejeden film z Eastwoodem czy Waynem.

Oczywiście tego typu twory były solą w oku dla peerelowskich władz. Spotykały się z potężną krytyką wywołaną poprawnością polityczną. W końcu nawiązywały do dzieł będących obrzydliwą propagandą Wielkiego Brata. Dziś, kiedy wiemy, że to wierutne bzdury, swobodnie możemy rozkochiwać się w rodzimych fabułach przerastających nawet te zza oceanu.

Ostatni sprawiedliwy

„Prawo i pięść”, adaptacja powieści Józefa Hena „Toast”, to obraz, który często oceniam jako postapokaliptyczny. Akcja westernu toczy się w Polsce, chwilę po zakończeniu II wojny światowej. Andrzej Koenig (Gustaw Holoubek) przyłącza się do oddziału mającego dokonać zwiadu w jednej z opuszczonych przez okupanta miejscowości, nim zasiedli ją ludność cywilna. Bohater odkrywa, że jego towarzysze to bandyci planujący zuchwałą kradzież.

Film pełny jest malowniczych krajobrazów, wśród których wybija się opuszczone miasto i bardzo przykuwające uwagę, dominujące pierwszy plan miasteczko z wagonów kolejowych. Miejscowość, w której toczy się główna akcja, pełna jest pustych ulic, idealnie nadających się do scen trzymających w napięciu strzelanin. Klasyka gatunku w najczystszej postaci.

Film ten porusza też jednak pewne problemy. Wskazuje luki w działaniach nowego systemu i stawia pytanie o to, czy ludzka moralność powinna być sztywna. Właśnie tak jak w westernach. Tam zawsze jest sprawiedliwy, który karze bandytów. W miejscu, w którym trudno o godne życie, cienka jest jednak granica między próbą przetrwania a bandytyzmem. Ta dwuznaczność etyczna występuje w niemal każdym obrazie tego gatunku, tu, w rodzimej produkcji, jest bardzo wyraźnie zarysowana, zwłaszcza w końcowych scenach filmu.

Zachodnia estetyka jest w „Prawie i pięści” doskonałym narzędziem dla uwydatnienia mroku epoki, w której toczy się akcja filmu. Powojenna zawierucha i gwałtowność we wprowadzaniu nowego systemu otwierają furtkę dla niesprawiedliwości i nadużyć. Czy możemy jednak mówić o prawie i bezprawiu w miejscu, w którym od kilku lat podziały te nie miały żadnego znaczenia?

Awanturnik z pogranicza

„Wilcze Echa” są z kolei kinem bardzo przygodowym. Chciałoby się rzec – wesołym. Oto chorąży Piotr Słotwina, zwolniony oficer KOP-u w ramach kary za niesubordynację i prowadzenie pościgu przemytników w głąb sąsiedniego kraju trafia na zawiłą i mroczną tajemnicę związaną ze śmiercią swojego przyjaciela.

Film jest kolorowy, i nie chodzi tu tylko o techniczną stronę. Są bandyci, łatwo powiedzieć, kto jest dobry, a kto zły (uwydatniono to doskonale w strojach i charakteryzacji postaci – na pierwszy rzut oka budzą sympatię lub nie), są piękne Bieszczady, konie, no i jest tajemnica. Jest też piękna kobieta. I skarb! Zawsze musi być jakiś skarb!

Z drugiej strony pojawia się też motyw nawróconego zbira. Miły wątek, choć dużo poważniejszy niż mogłoby się wydawać. Aldek Piwko (świetna kreacja Marka Perepeczki) to postać bardzo dynamiczna, ukazująca nam jak trudny i wymagający jest proces przejścia na „dobrą stronę” i ile wymaga od tego, kto podejmuje się takiej przemiany.

Tu też po głębszym zastanowieniu dostrzegamy, że pod płachtą filmu o awanturniczym oficerze Korpusu Ochrony Pogranicza (w tej roli niesamowity Bruno O’ Ya!) znajduje się gorzka refleksja na temat luk w systemie, wówczas panującym w naszym kraju. Znów mamy nieporządek, łatwość w ukryciu zbrodni, ślepotę władz i konwenanse górujące nad tym, co w danym momencie faktycznie należy robić. Poza głównym bohaterem, postaci posiadające jakieś istotne stanowiska (np. milicjanci) nie budzą właściwie żadnej sympatii. Piwko jest przykładem tego, że prosty bandyta, chłop o niewielkim rozumku jest dużo sympatyczniejszy i bardziej skłonny do aktów dobroci,niż ludzie zaakceptowani przez władzę jako stróże prawa. Po tego typu seansie człowiek ma ochotę czynić dobro, ale, tak jak bohaterowie filmu, łamiąc powszechnie przyjęte zasady i ograniczenia.

Oba filmy były prztyczkiem w komunistyczny nos nie tylko ze względu na nawiązania do klasyki amerykańskiego westernu. Przygodowe kino niosło za sobą przekaz dużo bardziej antysystemowy niż przedstawiciele władz mieli ochotę faktycznie dostrzec. Oczywiście to mowa Ezopa i dziś tym bardziej musimy się wysilić, by dostrzec te motywy.

Udostępnij na  (9)Skomentuj