„Leć, Adaś, leć” – 15 lat temu zaczęła się małyszomania!

żurnalista

Jako kilkuletnia dziewczynka bała się ludzi (nawet członków rodziny, którzy przychodzili w odwiedziny), więc kiedy dorosła, postanowiła zawodowo się z ludźmi kontaktować i studiować dziennikarstwo. Interesuje się sportem, zwłaszcza siatkówką. Kiedyś potrafiła nawet wymienić daty urodzenia siatkarzy, którzy w 2006 roku zostali wicemistrzami świata. Wciąż obiecuje sobie, że obejrzy wszystkie filmy z pierwszej setki rankingu Filmwebu i zapisze się na kurs tańca. Dużo czyta (w szczególności literaturę faktu) i jeszcze więcej mówi (nawet niepytana). Choleryczka. Można ją udobruchać sernikiem i wszystkim, co ma w sobie jabłka.

 4 min. czytania
 0
 23
 6 stycznia 2016
fot. Facebook Adama Małysza
Jednym zdaniem: Kto nie dmuchał w telewizor i nie mówił „zawołaj mnie, jak będzie Małysz” – aż się łezka w oku kręci...

W Wiśle rodzina i znajomi zebrali się w urzędzie gminy. Przyjechała telewizja. Wszyscy czekali na zwycięstwo. A on, jakby to była najprostsza rzecz na świecie, skakał po prostu najdalej. Po wygranej, z trudem powstrzymując łzy, wydusił podziękowania. 6 stycznia 2001 roku Adam Małysz był najlepszy w Turnieju Czterech Skoczni, a Polskę zalała fala uwielbienia dla skromnego dekarza z niemodnym wąsem.

Obok skoków narciarskich naszą wyobraźnię rozpalała wtedy pierwsza edycja „Big Brothera”. Z ciekawością wartą większej sprawy chłonęliśmy tę nową, nieznaną dotąd rzeczywistość. Chcieliśmy być blisko Zachodu. Telewizja, także za sprawą reality-shows uczyła nas nowoczesności. Ale naszym najlepszym przewodnikiem po świecie, którego nie znaliśmy, został Adam Małysz. Gorszego materiału na idola i gwiazdę mediów trudno by było jednak sobie wymyślić. Skończył ledwie zawodówkę, nieśmiały, małomówny, ze spuszczonym wzrokiem, z trudem klecił zdania po polsku, ustatkowany (żona i trzyletnia córka), niespecjalnie przystojny. Taki trochę jak Polska, o której woleliśmy zapomnieć. Trochę jak my sami.

Więc trzymaliśmy za niego kciuki. Dmuchaliśmy w telewizory, żeby wiatr (koniecznie ten z przodu – pod narty, chociaż i z tylnym radził sobie jak nikt na świecie) niósł go jak najdalej. Zaklinaliśmy rzeczywistość (czasami w słowach ostrych, a może i brutalnych), żeby rywale lądowali szybciej. Z nerwów obgryzaliśmy paznokcie, z radości skakaliśmy i zdzieraliśmy gardła. Małysz przenosił nas do alternatywnej rzeczywistości, w której je się bułkę i banana, a najważniejszą zasadą jest oddać dwa równe skoki. Wraz z nimi leczyliśmy się ze swoich kompleksów, zapominaliśmy o smutkach codzienności, nabieraliśmy wiary, że można, że wszystko jest możliwe.

Adam wpisał się do tego w tak kochaną przez nas romantyczną tradycję: sam przeciw wszystkim. Obok niego całe zastępy Niemców, Austriaków, Finów, Norwegów, Japończyków... Zaprawionych w bojach żołnierzy z lepszego świata. Którzy i tak często nie mogli znaleźć na Małysza sposobu. To nie były więc zwykłe zwycięstwa, to były triumfy człowieka nad materią, wbrew logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi. I to nie tylko na początku wielkich sukcesów. Może wręcz przede wszystkim później.

Tak jak wtedy, gdy w 2003 roku po słabszych startach Adam błysnął cudowną formą na mistrzostwach świata i w wielkim stylu wygrał oba indywidualne konkursy (sztuki tej przed nim dokonało ledwie 3 skoczków, po nim – żaden). Tak jak wtedy, gdy po słabym sezonie z igrzyskami olimpijskimi 2006 rok później wrócił na szczyt: znów zdobył mistrzostwo świata, znów wygrywał Puchar Świata, znów nikt nie był w stanie go pokonać. Tak jak wtedy, gdy w 2010 roku już jako 32-letni skoczek wrócił z Vancouver jako podwójny wicemistrz olimpijski. Tam przecież medale między siebie mieli już dzielić genialni młodzi Austriacy, waleczni Norwegowie, wracający do czołówki Niemcy. A po raz kolejny niczym królik z kapelusza wyskoczył Polak, mozolnie dochodzący wcześniej do najwyższej formy. Tak jak wtedy, gdy w styczniu 2011 roku, zanim jeszcze gruchnęła wieść, że to ostatni sezon Małysza jako skoczka, po niemal 4 latach przerwy wygrał konkurs Pucharu Świata. I to w Zakopanem. Dwa dni później triumfował, po raz pierwszy w karierze, Kamil Stoch. Nie dane mu było jednak w pełni się cieszyć, bo wcześniej Adama, po upadku, zniesiono z zeskoku na noszach. Ta symboliczna zmiana warty dopełniła się na zakończenie sezonu – w Planicy, kiedy Stoch wygrał, a Małysz był trzeci. Obaj Polacy pojawili się na dekoracji w góralskich strojach, a Kamil odtańczył wtedy przed Adamem krakowiaka i nisko mu się pokłonił.

Końca kariery Małysza nie chciała nawet natura – w dniu benefisu, już po sezonie robiła wszystko, by uniemożliwić mu oddanie ostatniego (oficjalnego) skoku.

Podobno zimą, z powodu braku słońca, zwiększa się ryzyko depresji. Polska przez dekadę wielkich sukcesów Adama znajdowała się tymczasem pod ochronnym parasolem małyszomanii. I trwał nadwiślański karnawał. Bez piór i samby, za to z futrzaną czapką i okrzykiem „Leć, Adaś, leć”.

To był piękny serial. To był akompaniament do niedzielnego rosołu i główny temat rozmów. Skoki wyznaczały rytm towarzyskich spotkań i urlopów. Polacy byli razem, ale nie w obliczu tragedii, tylko wielkiego sukcesu. To były też (przez większą część tej dekady) skoki bez technologicznego wyścigu, dodawania i odejmowania punktów za wiatr i zmianę belki najazdowej, mediów społecznościowych, dochodzących zewsząd informacji o depresjach i alkoholowych wybrykach zawodników. Oni okiełznywali żywioły. A Małysz robił to często tak naturalnie, jakby był jednym z nich.

Adam nauczył się z biegiem czasu rozmawiać z mediami i patrzeć prosto w kamerę. W trakcie kariery zdążył nawet zdać maturę. Ale wciąż go kochaliśmy, bo wciąż pozostawał bliski, swojski, zwyczajny. Kiedy schodził ze skoczni, mogliśmy się już pogubić w meandrach show-biznesu i bijącej zewsząd po oczach taniej popularności. On nie pogubił się ani trochę.

Próbowano potem, na fali sławy Orła z Wisły zbudować podobny szał wokół Otylii Jędrzejczak, Justyny Kowalczyk, Kamila Stocha, Roberta Lewandowskiego. Ale to nie było i nie jest to samo. Bo nic dwa razy się nie zdarza.

Udostępnij na  (23)Skomentuj